19 styczeń 2013 r., sobota.
Dzisiejszy plan to wycieczka do Tromso. Pomni na to ża autobus do centrum odjeżdża parę minut po dziewiątej, a na następny nie mamy za szybko co liczyć, pobudkę zaplanowaliśmy na 7.00. Szybkie wstawanie, mycie, śniadanko (ośmiu chłopa - to wszystko trwa) i pomalutku wychodzimy z campingu. W ciągu nocy temperatura spadła i to co wczoraj było śnieżno - wodną papką przeistoczyło się w twardą lodową pokrywę. Nieźle się ślizgając wdrapujemy się pod górkę w stronę przystanku i... widzimy tył odjeżdżającego autobusu. Ale ale, przystanek trzeba przecież znaleźć! W momencie zrywa się śnieżna burza i widoczność spada do zera, a my w tumanach śniegu próbujemy zorientować się w terenie. Wdrapując się pod górkę dochodzimy do głównej drogi, po czym naczelny komandos naszej wyprawy rusza przed siebie w poszukiwaniu transportu. Po chwili za tumanami śniegu na horyzoncie zaczyna majaczyć sylwetka autobusu, a nasz komandos zasłaniając go ciałem zmusza pojazd do zatrzymania. Cel został osiągnięty, autobus złapany, musiał jednak podjechać po resztę ekipy, gdyż zostaliśmy daleko w tyle.
No to super, wsiadamy do autobusu, płacimy za bilety kartami płatniczymi (w Norwegii za wszystko płaci się kartami) i ruszamy w drogę. Naszym oczom, zza okien autobusu, ukazał się przepiękny widok. Skalisty brzeg fiordu, sina tafla wody, ośnieżone góry po jego drugiej stronie, surowość natury poprzeplatana ciepłem maleńkich drewnianych domków w pastelowych kolorach zieleni, bordo, ciepłej szarości czy bieli robiły niesamowite wrażenie. Po półgodzinnej jeździe wysiadamy przed słynnym mostem i ruchem posuwisto - ślizgowym ruszamy w stronę kolejki linowej. Co niektórzy zaliczyli salto w tył przytomnie jednak ratując swój sprzęt. Po krótkim spacerku docieramy do stacji kolejki i... niespodzianka, stacja zamknięta od października zeszłego roku do nie wiadomo kiedy. Cóż, porobiliśmy parę zdjęć i skierowaliśmy się w powrotną drogę. Za jednym wyjątkiem. Naczelny komandos wyprawy postanowił zdobyć własnymi siłami (czytaj butami) szczyt góry i ruszył samotnie w drogę. Bycie mięczakami jednak się opłaciło, gdyż wędrowaliśmy w bajkowej scenerii niczym z baśni Andersena. Wspomniane już wcześniej skandynawskie drewniane domki z lampkami w każdym z okien, brak firanek lub ich namiastka, ciepłe jasne wnętrza rodem z Ikea tworzyły niepowtarzalny klimat. Padający gęsty śnieg dopełniał całości, a do świątecznej atmosfery brakowało jedynie zapachu grzanego wina i pierników. Czuć było oddech Skandynawii. Dla osób odwiedzających cielejsze kraje może to być szok, ale bardzo przyjemny szok. Zupełne przeciwieństwo południa. A przepraszam - jest jedna cecha wspólna. Mieszkańcy Norwegii są bardzo otwarci i z dużym luzem podchodzą do życia, zupełnie bez pośpiechu, niczym Grecy czy inne południowe nacje.
OK, ruchem w dalszym ciągu posuwisto ślizgowym ruszamy w stronę mostu. Spędzamy na nim chyba z godzinę fotografując, filmując i nie wiadomo co jeszcze. Aha - to zupełna niespodzianka - spotykamy na moście rodaków (w zasadzie to nas spotkano) wiedzących o naszej wyprawie i śledzących jej losy na Facebook'u. Była okazja do wymiany doświadczeń i prezentacji zdjęć - Oni już widzieli zorzę, my jeszcze niestety nie. Świat jest jednak mały. Idziemy dalej brnąc w gąszcz bajkowych uliczek oświetlonych klimatycznymi lampkami, oprószonych świeżym śniegiem, wrażenie robią ustawione przed wejściami do sklepów latarenki ze świecami przypominającymi te z Ikea, jednak gigantycznych rozmiarów. Widać tutaj kult światła, jest to niesamowite. Cóż, mają go tutaj tak mało, nie ma więc się co dziwić. Latarenki, czy to w oknach, czy przed sklepami, czy na skwerach i placach tworzą magiczny, wręcz świąteczny nastrój. Potęguje go niestabilność pogody, w czasie minuty z bezchmurnej pogody potrafi się wywiązać śnieżna zawierucha.
Cóż, wszystko co dobre szybko się kończy, trzeba było ruszyć w stronę przystanku i wracać na camping. Nasz autobus pędził z prędkością 100 km/h po krętych oblodzonych drogach. Nie na darmo kierowca autobusu wymusił na nas zapięcie pasów, zrozumieliśmy dlaczego. Szkoda byłoby zginąć na norweskich drogach po tak traumatycznym lądowaniu w Tromso. Wstyd po prostu. Z autobusu wysiedliśmy z podniesionym ciśnieniem tudzież pulsem i ruchem posuwisto - ślizgowym ruszyliśmy w stronę kempingu. Wycieczka była świetna, końcówkę dnia spędziliśmy na oczekiwaniu na zorzę, ale o tym już następnym razem.
_________________ Adam Skrzypek
GSO 10", SW ED80, SW 90/900, AZ4, Nikon Action VII 10x50 Star Adventurer, Canon 1100D mod
|