Wypadałoby w końcu opisać nasz ostatni dzień na islandzkiej ziemi.
Pobudkę zaplanowaliśmy na godzinę 5.00, gdyż według naszych obliczeń musieliśmy wyjechać z domku o 6.00. Z błogiego snu wyrwały nas ryczące budziki telefonów, sam omal nie spadłem z łózka. Mimo błyskawicznej pobudki nie udało się tak łatwo dostać do toalet - te już były okupowane - przecież przed podróżą trzeba koniecznie wziąć prysznic
. A na serio to szacunek dla całej grupy - nie było przegięć i wszyscy zdążyli w swoim czasie z poranną toaletą.
Śniadanie było równie chaotyczne jak mycie - jedni przygotowywali chińskie zupki, drudzy szykowali kanapki, tu trzeba zalać herbatę, tam parzy się kawa, jedni już poubierani, drudzy jeszcze w pędzie - słowem zgiełk jak na orientalnym bazarze. Sytuację daje się jednakże opanować i około godziny 6.00 wrzucamy tobołki do bagażników naszych samochodów. Ostatnie sprzątanie - tu dzięki dla Komandosa - trzynaście chłopa chcąc nie chcąc i tak nabałagani... 6.15 ruszamy w drogę.
Najpierw najbardziej przeze mnie nie lubiany odcinek szutrowej drogi. Ba - odcinek, to cały kawał odcinka, gdzieś ze 6 km. Po drodze mijamy rachityczny mostek - myślałem o nim z trwogą non stop podczas naszego pobytu. Gdyby tak jakiś wulkan się wygłupił i zechciał dać upust swojej złości zmiatając przy okazji ów mostek nie mielibyśmy po prostu jak wrócić do domu... Na szczęście mostek stał a my mozolnie pokonywaliśmy kolejne kilometry szutrowej dróżyny. W końcu naszym oczom ukazały się znajome kopczyki zwiastujące zbliżającą się asfaltową drogę nr 1. Skręt w prawo i w końcu jesteśmy na twardej nawierzchni. Rozpędzamy nasze bolidy do zawrotnej prędkości 90 km/h a upływającym kilometrom towarzyszy szum obkolcowanych opon. Pierwszy przystanek robimy po przejechaniu 40 km w miejscowości Vik - tankujemy samochody i rozprostowujemy kości. Jako kierowca wkładam pistolet do baku i leję 20 litrów ropy. Jakież było moje zdziwienie gdy po wejściu do samochodu zauważam plamy z ropy na kurtce i spodniach - wygląda jakby w wężu była maleńka dziurka z której tryskała fontanna paliwa. To się nazywa mieć szczęście - nie dość że mnóstwo plamek to jeszcze smród do tego. I to podczas powrotu do domu. W ciągu całej mojej kariery samochodowej nic podobnego mi się nigdy nie przydarzyło.
Teraz już spokojnie jedziemy w stronę Reykjaviku, to najbardziej monotonny odcinek jazdy, dobrze że przynajmniej krajobrazy się zmieniają. Po drodze stajemy przy napotkanej KFC - niestety jest jeszcze zamknięte. Jedziemy dalej - chcemy na kawę - pomysł upada z braku czasu, musimy jeszcze zdać w wypożyczalni samochody i odpowiednio wcześnie zameldować się na lotnisku. A z Reykjaviku do Keflaviku jest jeszcze kawałek drogi. Jedziemy więc dalej, w końcu na horyzoncie zaczyna majaczyć najbardziej na północ wysunięta stolica. Obieramy kierunek w stronę lotniska i zaczynamy polowanie na stację benzynową - musimy oddać samochody z pełnymi bakami. Stacji ci tam nie za wiele ale na szczęście już przed samym lotniskiem trafiamy na jedną z nich. Oczywiście nie obyło się bez problemów - dziwnym trafem niektóre karty płatnicze nie chciały działać a czas nieubłaganie płynął. W końcu opanowujemy sytuację i z piskiem opon ruszamy w stronę lotniska.
Wjeżdżamy na lotniskowy parking, szybka ewakuacja ludzi i bagaży, my kierujemy się zaś do wypożyczalni. Jest 10.15. Znajoma mi już nordycka blond piękność z przetartymi dżinsami na kolanie ze stoickim spokojem obchodzi nasze samochody nie zwracając zbytnio uwagi na szczegóły, czego się mocno obawialiśmy. Choć z drugiej strony żadnej, nawet najmniejszej szkody samochodom nie wyrządziliśmy. Sęk w tym że było widać ślady użytkowania po poprzednich kierowcach. Ale to w końcu wypożyczalnia i zdają sobie z tego pewnie sprawę. Po zdaniu kluczyków i pozytywnym odbiorze samochodów ta sama dziewczyna odwozi nas busikiem na lotnisko gdzie już czeka zmobilizowana reszta ekipy.
Nadajemy szybko bagaże rejestrowane i udajemy się na security. Znowu muszę wyciągać aparat, kamerę, GoPro, laptopa i moje magiczne przezroczyste pudełko z wszelakimi kablami, ładowarkami, bateriami itp. Mimo to i tak piszczę przy przejściu przez bramkę - a dokładnie to moje buty, co zostało skrupulatnie sprawdzone przez ochronę. Teraz trzeba się spakować na nowo - koszmar. Jeszcze ostatnie zakupy na bezcłówce i idziemy się posilić - celujemy głównie w hot-dogi, które podobno w Islandii są bardzo dobre. Podobno. Dobrze że są smaczne tosty na ciepło z ciągnącym się żółtym serem. Posileni siadamy w holu lotniska - wszakże mamy jeszcze czas. Po chwili słyszymy nasze nazwiska w głośnikach - to znaczy domyślamy się że są to nasze nazwiska, bowiem przeczytane przez islandczyków brzmiały jak przysłowiowy chrząszcz brzmiący w trzcinie. Okazało się że paru osobom - w tym mnie - trzeba było przebookować bilety, przyleciał bowiem mniejszy samolot niż powinien. Zaraz też ustawiamy się w kolejce do bramki, tu trochę zawaliliśmy sprawę i jesteśmy gdzieś w środku stawki, ale nie jest źle. Udaje nam się w miarę szybko dostać do samolotu - to jest ważne ze względu na to aby bezpiecznie ulokować bagaż podręczny w lukach - ostatni mieli z tym spory kłopot, ich torby z powodu braku miejsca trafiły do bagażu głównego, ja zaś nie chciałbym aby moja elektronika była traktowana jak wór ziemniaków. Niewysoki steward o aparycji mafijnego egzekutora z różnym skutkiem dwoił się i troił aby opanować sytuację. Po pół godzince nastał wreszcie porządek i mogliśmy spokojnie wystartować.
Cdn.