Centrum Badań Kosmicznych PAN. Kosmici z Bartyckiej i ich ziemskie sprawyMartyna Śmigiel
Zdobywamy kosmos, a jednocześnie szukamy dla siebie miejsca w Warszawie. Taka jest smutna prawda - mówią w Centrum Badań Kosmicznych PAN.
Pustkowie przypominające powierzchnię Księżyca. Na nim dziewczyna i jej mistrz, nad ich głowami wirują gigantyczne planety.
- Przez długi czas początki życia na naszej planecie były zagadką - zaczyna mistrz. - Zaczęliśmy więc szukać odpowiedzi poza Ziemią. Zwróciliśmy uwagę na komety, dawniej uważane za posłańców bogów. Mieliśmy zamiar schwytać jedną z nich.
- Mówisz o misji Rosetta? - dopytuje uczennica.
To scena z krótkometrażowego filmu "Ambicja", którego reżyser Tomasz Bagiński przedstawia słynne lądowanie sondy na komecie jako pełną efektów specjalnych opowieść w duchu kina science fiction.
Z surowego pustkowia z kraterami wracamy do Warszawy na ul. Bartycką. Wśród drzew w bliskim sąsiedztwie Wisły mieści się Centrum Badań Kosmicznych Polskiej Akademii Nauk. W ubiegłym roku wszyscy żyli tu misją sondy Rosetta. Wystrzelone 10 lat wcześniej urządzenie obudziło się wtedy po 31 miesiącach hibernacji gdzieś w okolicach Saturna. Wkrótce miało dokonać rzeczy, która jeszcze nigdy się nie udała - wylądować na pędzącej komecie. Polscy naukowcy czekali na ten moment tak niecierpliwie, bo to oni wyposażyli międzynarodową sondę w urządzenie umożliwiające wbicie się w powierzchnię komety.
Naukowcy do baraków
W tym roku instytut brutalnie spadł z gwiazd na ziemię. Dosłownie. Poszło o własność gruntów, na którym stoi. - W PRL-u, kiedy Polska Akademia Nauk budowała naszą przyszłą siedzibę, mało kto się przejmował tym, do kogo należy ziemia. I tak znaleźliśmy się na działce, której kwestie własności są nieuregulowane - mówi prof. dr hab. Iwona Stanisławska, dyrektor CBK.
10 lat krążyła wśród ciał niebieskich sonda Rosetta. Przeleciała obok Marsa i trzy razy obok Ziemi
W ostatnich latach grunty przy Bartyckiej zaczęli odzyskiwać spadkobiercy dawnych właścicieli. Mieszczącemu się na ich terenie centrum wyznaczyli stawkę czynszu. - To jest ich ziemia, więc mają do tego prawo, ale my nie mamy pieniędzy. Płacimy czynsz od kilku lat, między innymi kosztem pensji pracowniczych czy z pieniędzy na prowadzenie badań. To 10 proc. środków na naszą działalność statutową. Dłużej nie udźwigniemy takich kosztów - mówi prof. Stanisławska.
Media obiegła wieść, że eksplorujący kosmos naukowcy będą musieli przenieść się do tymczasowych baraków. Dyrektor Stanisławska przyznaje, że liczy się z koniecznością przeprowadzki, jeśli wykup ziemi okaże się dla PAN nieopłacalny.
- Te baraki to realna wizja? - pytam.
- Nawet bardzo. Taka jest smutna prawda, ale grożą nam procesy, komornicy. Zdobywamy kosmos i jednocześnie musimy szukać dla siebie miejsca w Warszawie.
Lem ląduje na orbicie
Kiedy w połowie lat 70. PAN powołała Centrum Badań Kosmicznych, Polska wreszcie mogła wziąć udział w tzw. gwiezdnych wojnach, które elektryzowały cały świat. Wcześniej temat eksploracji przestrzeni kosmicznej, wysyłania sztucznych satelitów czy lądowania na powierzchni Księżyca właściwie u nas nie istniał. - Przyczyniliśmy się do tego, że obraz Wszechświata, jaki obecnie widzimy, jest całkowicie różny od tego, jaki był, gdy ja rozpoczynałem studia astronomii - mówił przed trzema laty, w 35. rocznicę powstania CBK, jego pierwszy dyrektor prof. Stanisław Grzędzielski.
Centrum wciąż jest jedyną jednostką w Polsce, która zajmuje się działalnością człowieka w kosmosie.
Idę pamiętającymi epokę Gierka korytarzami. Trudno uwierzyć, że w tych starych wnętrzach mieszczą się nowoczesne laboratoria, z których w kosmos poleciało ponad 60 rozmaitych urządzeń biorących udział w międzynarodowych misjach naukowo-badawczych.
- To nasze laboratorium typu clean - wskazuje na jedno z pomieszczeń dr Jolanta Nastula z Zespołu Dynamiki Układu Słonecznego i Planetologii. Pracujący tu naukowcy przypominają lekarzy, mają na sobie białe fartuchy i ochronne czepki na włosach. Pochylają się nad stołami pełnymi przedziwnych konstrukcji, wysięgników, kabelków, przycisków i guzików. Na blatach przyklejone są pomarańczowe kartki z napisem: "Niczego nie dotykać, niczego nie przestawiać". - Tu montowane są satelity, dlatego to pomieszczenie wymaga absolutnej czystości. Można wejść tylko w odzieży ochronnej, a kontakt z osobami wewnątrz odbywa się wyłącznie przez telefon - wyjaśnia dr Nastula.
1,5 kg waży robot, który umożliwił sondzie Rosetta wbić się w podłoże komety
W jednym z pomieszczeń czeka na nas inż. Małgorzata Michalska z Laboratorium Satelitarnych Aplikacji Układów FPGA. Wyciąga z szafy sześcian o boku 20 cm obudowany metalowymi płytkami. Kostka wygląda niepozornie, ale to model w skali jeden do jednego Lema i Heweliusza. - Czyli pierwszych polskich satelitów naukowych, które już wylądowały na orbicie - wyjaśnia inż. Michalska. - To niewielkie urządzenie mieści w sobie teleskop, który potrafi robić zdjęcia. Energii dostarczają mu znajdujące się na jego powierzchni panele słoneczne. Dzięki Lemowi i Heweliuszowi będziemy mogli obserwować najjaśniejsze gwiazdy w naszej galaktyce, jaśniejsze od Słońca.
Na pomysł zbudowania niewielkiego satelity, którego waga nie przekracza 10 kg, wpadł Polak z Uniwersytetu w Toronto, prof. Sławomir Ruciński. Do współpracy w programie BRITE zaprosił Kanadyjczyków, Austriaków i właśnie Polaków z Centrum Badań Kosmicznych PAN. To oni podjęli się opracowania i złożenia w całość podzespołów Lema i Heweliusza.
Robot wbija się w kometę
Ale największym sukcesem naukowców z Bartyckiej jest misja Rosetta. Rozpoczęty ponad 11 lat temu przez Europejską Agencję Kosmiczną program zakończył się rzeczą dotąd niemożliwą: w listopadzie ubiegłego roku lądownik Philae po odłączeniu się od sondy Rosetta wylądował na powierzchni komety Czuriumow-Gierasimienko. Takiego wyzwania nie podjęła się ani Ameryka, ani Chiny, ani Rosja. - Pierwszy raz w historii dotknęliśmy komety. Jak w amerykańskim filmie katastroficznym "Armageddon", w którym NASA rekrutuje grupę wiertniczą i wysyła ją na pędzącą ku Ziemi asteroidę z misją ratowania planety. Szalony pomysł filmowców w pewnym sensie stał się rzeczywistością - komentuje prof. Stanisławska.
Polscy naukowcy mieli duży wkład w europejski eksperyment. Ściany instytutu obwieszone są zdjęciami podłużnego urządzenia przypominającego mikroskop, które składa się z dziesiątek drobnych elementów. To MUPUS, robot, który pozwolił przeprowadzić akcję wbijania się sondy w podłoże komety. Powstał w jednym z laboratoriów CBK. - Waży zaledwie półtora kilograma i potrzebuje tyle mocy co dobra latarka, choć tak wiele potrafi - mówi dr inż. Jerzy Grygorczuk, kierownik Laboratorium Robotyki i Mechatroniki Satelitarnej.
Rozmawiamy w obwieszonym dyplomami gabinecie. Jest też dziecięcy rysunek z kosmosem i astronautami, a na honorowym miejscu - zdjęcie robota MUPUS. - Zadziałał i wciąż jest przydatny. W tej branży za sukcesy uznaje się nie te urządzenia, które poleciały w kosmos, coś tam pomierzyły i nikomu nie są już do niczego potrzebne, ale te, które zapoczątkowały budowę podobnych - wyjaśnia dr Grygorczuk. - Po misji Rosetta zbudowaliśmy już kilka takich urządzeń, byliśmy na misjach rosyjskich, teraz Chińczycy chcą z nami współpracować.
MUPUS miał powstać w Niemczech, na uniwersytecie w Münsterze. Tamtejsi naukowcy pracowali nad nim kilka lat. - Jednak ich najlepszy penetrator potrafił wbić się w kometę na głębokość trzech metrów w ciągu 10 godzin, a to było niewystarczające. Zaproponowaliśmy, że opracujemy urządzenie, które zrobi to szybciej - opowiada dr Grygorczuk. - Spotkaliśmy się z niedowierzaniem. No bo skoro Niemcy nie zrobili, to jak to możliwe, że dalej na wschód ktoś to potrafi?
W ciągu trzech miesięcy powstał pierwszy prototyp, który potrafił wbić się na głębokość pięciu metrów w ciągu 74 minut. Polskim naukowcom zaproponowano kontrakt na wykonanie penetratora, który wbije się w kometę, będzie działać przez przynajmniej 10 lat w ekstremalnych temperaturach rzędu minus 160 stopni i dokona niezbędnych pomiarów. Jego budowa zajęła cztery lata.
Lądownik pisze na Twitterze
Wyposażona w polskie urządzenie sonda w 2004 r. została wystrzelona w kosmos w Gujanie Francuskiej. Zanim dotarła do komety, krążyła wśród ciał niebieskich przez 10 lat. W tym czasie minęła dwie planetoidy, przeleciała obok Marsa i trzy razy obok Ziemi. - W skali kosmosu 10 lat to bardzo krótko, ale w naszym życiu to rzeczywiście kawał czasu. Rakieta miała do pokonania ok. miliarda kilometrów, musiała też po drodze zaczerpnąć trochę energii z innych planet - wyjaśnia dr Grygorczuk.
W sierpniu 2014 r. Rosetta dotarła w pobliże komety Czuriumow-Gierasimienko. Z jej pokładu został uwolniony lądownik Philae, wyposażony m.in. w robota MUPUS.
W listopadzie cała Europejska Agencja Kosmiczna wstrzymała oddech. "Lądowanie! Mój nowy adres: 67P!" - "napisał" na swoim oficjalnym profilu na Twitterze lądownik Philae.
Tomasz Bagiński wylądował wtedy na Islandii, by zrealizować film o misji Rosetta. Vangelis skomponował z tej okazji utwór muzyczny, a amerykańskie czasopismo "Science" uznało lądowanie na komecie za największe wydarzenie naukowe roku.
Dr Grygorczuk wyciąga z szuflady CV studenta, który w nowym roku akademickim przyjeżdża z Niemieckiej Agencji Kosmicznej robić dyplom magisterski w jego laboratorium. - Świat wie, że jesteśmy dobrzy. Oczywiście nie jesteśmy potęgą kosmiczną, nie zbudowaliśmy żadnych dużych satelitów czy innych obiektów kosmicznych, ale w dziedzinie specjalistycznej, niszowej, podziwiają nas i uważają za świetnych inżynierów - podkreśla.
Krótsza doba dinozaurów
Na Bartyckiej spogląda się też na naszą planetę. Dr Jolanta Nastula prowadzi pracownię ruchu obrotowego Ziemi. Wyświetla mi krótki film z obracającymi się jajkami, jednym ugotowanym na twardo, drugim na miękko. - Proszę spojrzeć, wirują w zupełnie inny sposób. Nasza planeta to też nie jest obiekt jednorodny, takie jajko na średnio twardo - opowiada. - Jest płaszcz, skorupa, jądro wewnętrzne, do tego jeszcze oceany, oddziaływanie grawitacyjne innych planet i wiejący wiatr sprawiają, że pojawiają się zaburzenia ruchu obrotowego Ziemi.
Zanim zacznie rozrysowywać mi na kartce trajektorię ruchu planet liczonego w nanosekundach, pytam, co to właściwie dla nas oznacza. - Ziemia zwalnia, a wydłuża się doba - wyjaśnia.
- Świetna wiadomość, bo ciągle brakuje nam czasu.
- Wydłuża się o dwie milisekundy na sto lat - śmieje się dr Nastula. - Kiedyś może to odczujemy. Doba dinozaurów trwała 23 godziny.
I dodaje: - Dokładne mierzenie czasu pozwala bardziej precyzyjnie wyznaczyć pozycję w ramach sygnału GPS. To przydaje się nie tylko w podróży samochodem, ale też w lotnictwie czy rolnictwie, zwiększając precyzję nawożenia.
Pokazuje mi zajmujące cały pokój urządzenie służące zwiększeniu dokładności sygnałów GPS. Tuż nad nim, na dachu budynku, znajdują się powiązane z laboratorium dwa odbiorniki. Dr Nastula: - Badania kosmiczne to nie tylko eksplorowanie kosmosu, ale również poznawanie Ziemi od innej strony i ułatwianie nam na niej życia.
Co widać na Ziemi
Obecnie w Centrum Badań Kosmicznych pracuje blisko 200 osób w sześciu zespołach naukowych. Zajmują się wszechstronnym badaniem Układu Słonecznego, najbliższego otoczenia Ziemi oraz obserwacjami samej Ziemi za pomocą technik satelitarnych. - Nie mamy ambicji noblistów, jest nas za mało i mamy za mało pieniędzy. Ale przygotowujemy następne eksperymenty techniczne, bierzemy udział we flagowej misji Europejskiej Agencji Kosmicznej do księżyców Jupitera - mówi prof. Stanisławska. - Wykonujemy też bardzo namacalną pracę dla gospodarki i służb państwowych. Umiemy tworzyć i wykorzystywać nowe technologie, badać otaczający nas świat. Tylko nie wiemy, jak długo będziemy mieć dach nad głową. Roszczenia wobec Polskiej Akademii Nauk od właścicieli terenu sięgają kilku milionów złotych. Tadeusz Latała, kanclerz PAN, przyznaje, że sytuacja jest trudna. - Jedną z możliwości jest np. oddanie przynajmniej niektórych spornych nieruchomości przy Bartyckiej - mówi. - Oczywiście miałoby to wpływ na funkcjonowanie centrum, ale nie oznaczałoby konieczności przenoszenia instytutu w inne miejsce.
Prof. Stanisławska: - Na razie robimy swoje.
http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/1, ... mskie.html