Poniedziałek, 21.01.2013 r.
- Pobudka!
Tonem nie znoszącym sprzeciwu naczelny komandos wyprawy oznajmił tą brutalną prawdę współmieszkańcom kempingu. Zegar wybił 4.00.
Zrywamy się na równe nogi. Jeden myje zęby, drugi parzy herbatę, trzeci pakuje ostatnie drobiazgi do torby. Panuje totalny rozgardiasz. Trzeba się spieszyć bo na godzinę 4.30 mamy zamówiony transport na lotnisko. I rzeczywiście, zaledwie 20 minut po naszej pobudce podjeżdża pod domek busik. W tumanach śniegu pakujemy nasze tobołki do bagażnika. Pogoda znowu spłatała figla, zerwała się śnieżyca, zimny wiatr miota białe płatki na wszystkie strony. Ruszamy w drogę. Busik mknie po ośnieżonej drodze brzegiem fiordu z prędkością 100 km/h. To nie pierwszy już pokaz brawury (a może umiejętności?) norweskich kierowców. Z duszą na ramieniu po niecałych 30 minutach jazdy docieramy do celu, ostatnie kilometry pokonując siecią podziemnych tuneli poprzecinanych rondami. Ciekawy to widok.
O godzinie 5.00 meldujemy się na lotnisku. Do wylotu pozostało 1,5h. Czekamy na odprawę bagażową, ale na stanowisku Norwegiana nie ma jeszcze obsługi. Norwedzy mają czas, iście południowe podejście do życia. Po pół godzince obsługa się jednak pojawia, nadajemy bagaż i przechodzimy kontrolę osobistą. Teraz tylko przejście do bramki i oczekiwanie na boarding. Parę minut po 6.00 pakujemy się na pokład samolotu. Godzina 6.30 - boarding zakończony.
Powinniśmy startować. Nic się jednak nie dzieje. O co chodzi? Po paru minutach kapitan informuje nas o opóźnieniu startu z powodu oblodzenia płyty lotnika. Służby lotniskowe usilnie pracują nad przywróceniem jej funkcjonalności. Następną informację mieliśmy otrzymać za pół godziny. Atmosfera gęstnieje i zaczyna się nerwówka. Kapitan, który okazał się być Polakiem, informuje nas o kolejnym przełożeniu startu. Co będzie dalej ma się okazać za 45 minut.
Stewardesy zaczynają rozwozić darmowe napoje. Dociera do nas informacja o zamknięciu portu lotniczego w Balicach. Zaczyna się robić niewesoło. Jeśli nie wylecimy zaraz z Tromso możemy nie zdążyć na nasz drugi samolot w Oslo. I pytanie czy dotrzemy do domu? Kapitan ogłasza kolejną przerwę. Nerwówka sięga zenitu. W końcu otrzymujemy informację że coś się ruszyło i kołujemy na stanowisko do odladzania samolotu. Potem kołowanie na pas startowy i po 3 godzinach opóźnienia wreszcie startujemy. Przeciążenie wbija nas w fotele. Samolot ostro zadziera dziób do góry. Skrzydła przechylają maszynę to w jedną, to w drugą stronę, zupełnie tak samo jak w czasie lądowania. Całym kadłubem wstrząsają konwulsje, przedzieramy się przez warstwę chmur. To wszystko jest zapewne spowodowane warunkami geofizycznymi, lotnisko jest położone na wyspie pośród fiordu. Góry, woda, różnice temperatur i ciśnienia, wszystko to ma wpływ na zachowanie samolotu. Po przebiciu warstwy chmur sytuacja się uspokaja, a my po jakimś czasie mamy okazję po raz pierwszy od paru dni zobaczyć słoneczko. Pięknie się ono prezentowało na tle lazurowego nieba, na dole zaś pulchne chmurki zbijały się w biały kobierzec. Sielanka. Jest tylko jedno ale. Co z samolotem z Oslo do Krakowa? Poczeka? Kapitan informuje iż dopiero za jakiś czas sytuacja się wyjaśni. Super, grozi nam więc być może nocka w Oslo? Bo zdążyć o czasie na drugi samolot nie mamy szans. Po pół godzince dochodzą nas słuchy że lot z Oslo jest również opóźniony. Zapala się iskierka nadziei, ale to nic pewnego. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach kapitan informuje, iż pasażerowie lecący do Krakowa i trzech innych miast mają zapewniony transport. Samolot na nich poczeka. Spada nam kamień z serca. Ale ale, na tej liście nie ma Warszawy, co z Jurkiem? Przygotowujemy się do lądowania.
Obsługa prosi pasażerów lecących dalej do Krakowa o opuszczenie samolotu w pierwszej kolejności. Samolot gładko siada na płycie lotniska, a nasza ekipa dzikim kłusem ewakuuje się z pokładu. Pędzimy jakimś skrótem wyznaczonym przez żółte taśmy pomiędzy zakamarkami portu lotniczego wprost do drugiej bramki. Tam tylko odczyt biletu i rękawem wskakujemy do następnego samolotu.
Cholera! Nie pożegnaliśmy się z Jurkiem! Zaaferowani sytuacją, wysiadając z tyłu, nie mieliśmy okazji pożegnać się z naczelnym fotografem. Mam nadzieję że nam to wybaczy.
W samolocie niewiele ludzi, startujemy już gładko, właśnie minęło południe. Jestem bardzo zmęczony tą sytuacją, moje żyroskopy są wykończone ciągłym lataniem, a latać nie lubię. Cztery loty w ciągu pięciu dni to dla mnie zdecydowanie za dużo. Na wysokości przelotowej zapadam w niby to drzemkę, podświadomie wyczuwając całym ciałem każde drgnięcie kadłuba. Na szczęście lecimy jak po sznurku, za oknem czyste niebo. Około 13.30 zaczynamy pomału podchodzić do lądowania. Samolot obniża pułap a my zanurzamy się w gęstych chmurach. Nie widać nic. Trwa to dłuższą chwilę, czuję obniżanie wysokości, chmury nie dają jednak za wygraną. Kiedy będzie widać ląd? Brakuje mi go jak rybie wody. Na szczęście samolot bez zbędnych manewrów (to lubię) podchodzi do lądowania. W ostatniej chwili wyłania się płyta lotniska. Pewnym ruchem pilot sadza maszynę na pasie. Klasa sama w sobie. Kamień (a właściwie głaz) spada mi z serca. Jest godzina 14.00. Jesteśmy w domu.
PS. Jurek po wielu perypetiach, odwiedziwszy Finlandię, o godz. 21.30 szczęśliwie wylądował na lotnisku w Warszawie.
KONIEC
