Pomysł na wyjazd zrodził się podczas któryś ze wspólnych nocnych wypadów na Babią.
Na początku jako luźny temat, potem zaczął mnie poważniej „dręczyć”
Południowe ,czarne jak smoła niebo, Magellany , wysokość ,brak LP – no muszę, inaczej nie będę spał po nocach.
Przyszło w końcu zastanowić się nad realizacją.
Założenia :
-tanio (he,he, fantasta)
-rozsądny termin (długość) wyjazdu. Który będzie wszystkim pasował
-okolice nowiu w kluczowych punktach astroprogramu
-niski sezon turystyczny
-pogoda
Z racji tematyki wyjazdu ,czyli astro-foto-wyskogórskkiej turystyki wybór terminu miał kolosalne znaczenie.
Mały detal – jak w określonym terminie pojawią się bilety - na decyzje jest max. kilka godzin.
Nie ma marudzenia, że nie mam urlopu ,żona ma urodziny czy inne „niepoważne” tłumaczenia.
Znalazłem bilety, dwa telefony (do Radka i Pawła) , odpowiedzi „lecę!” zanim zadałem pytanie i karta kredytowa idzie w ruch !
No to Mediolan-Santiago. Załatwione. Alea iacta est !
Reszta to pikuś.
Tylko dostać się w wyznaczone przez LAN Chile dni do/z Mediolanu do polski.
Padło na Modlin i Warszawę.
Obserwatorium – wymarzyłem sobie ALME, w cholerę daleko od Santiago.
No to teraz jeszcze tani lot Santiago – Calama. Limit szczęścia nie został jeszcze wyczerpany
Na miejscu mamy ok 17 dni.
Cele :
-wizyta w ALMA
-wynajęcie największego prywatnego teleskopu na kontynencie (72 cm)
-wejście na jakiś pagórek powyżej 6 tys. - a kto nam zabroni ?
-kilkudniowa wycieczka na Salar de Uyuni w porze deszczowej (bo w suchej już byłem)
Patrząc na założenia i cele, budżet, odległości, ilość posiadanego czasu, brak aklimatyzacji, obiektywne trudności w dostaniu się do obserwatorium, podobnie jak wynajęcie teleskopu - jasne było ,że „nie ma bata” żeby to wszystko wyszło. Za dużo szczęścia na raz. Nawet wykonanie połowy planu należałoby uznać za sukces.
25 luty. Radek wiezie nas do Modlina. Zostawiamy auto ,teleportujemy się na Okęcie i wsiadamy do bydłolotu.
Z Bergamo jedziemy do centrum Mediolanu,włóczymy się , szwendamy, podziwiamy, klniemy na imigrantów i jedziemy na właściwe lotnisko.
Czekamy na naszego Dreamlinera, wygodne się rozsiadamy i lecimy. Zmęczenie poprawiamy winem i whisky. Troche snu, trochę „Marsjanina” i jesteśmy w Sao Paulo. Nerwówka, czy możemy się wyrwać bezkosztowo na 10 godzinnym stopoverze. Można ,nie można, na pewno nie można ,na pewno można ,absloutnie można. Ach Ci latynosi....
Można. Zaczepiona Tatiana z chęcią zdradza blademu gringo tajniki szybkiego i niedrogiego poruszania się po kilkunastomilionowej metropolii.
A na miejscu........ach te brazylijskie du......noooo , brazylijki
Znowu szwendanie się, gapienie się(wiecie, na co... ), poimy się na ulicznych sokodajniach i wracamy na lotnisko. Dreamliner do Santiago.Aconcagua na wyciągniecie reki.
W Santiago kontrola bagażu przez służby fitosanitarne (ile kosztuje to to?[StarAdventurer]? 200€. Celnik „I don't think so........)
Walka z mafią taksówkową – no powiedzmy, że był remis
i jesteśmy na Plaza de Armas.
2 dni w podróży, w końcu hostel
Rano wycieczka po Santiago, odwiedzenie jakichś „must see” , wieczorne Carmenere i pakowanie.
Rano lot do Calamy.Aconcagua na wyciagniecie ręki. I Mercedario też.
No to San Pedro de Atacama. Połazili ,popili ,napatrzyli się, powygrażaliśmy Licancaburowi ,że „my tu jeszcze k..., wrócimy”. A potem bus nocny do Arica.
Pelikany , plaża ocean i........zaczynamy właściwa część wycieczki.
Wjazd do Boliwii. A przedtem bajkowe krajobrazy parku Lauca i poprzedzających go bezkresnych pustkowi. Pierwsze kondory na horyzoncie. Koniec cywilizacji.
Tambo Quemado wita nas wieczornym deszczem. 4.5 tys w pionie zrobione w kilka godzin tez daje znać. Znajdujemy norę i idziemy odpocząć. To nie jest dzień na podejmowanie decyzji – podobno nie da się znaleźć noclegu we wiosce z której chcemy atakować 6-ki.
Poranne negocjacje przy kawie i śniadaniu i decyzje.
Nie da się,nie da się – jak się bardzo chce , to się da.
Zrzucenie plecaków do nowego lokum i kilkanaście km spaceru aklimatyzacyjego na jakieś 5-5,3 tys metrów. Po drodze rajskie krajobrazy, w tle Sajama ,Parinacota, Pomerape i inne.
Nasz cel błyska do nas śniegową czapą. A liczne lamy ,alpaki, wikunie olewają nas kompletnie ,nawet nie chca nas opluć.
Wieczorne negocjacje z „kierowniczką” i o 3 rano pobudka ,o 4 rano wyjazd.
Wspinaczkę zaczynamy ok 5 rano. Kluczymy w ciemności, w końcu zaczynamy właściwe podejście. Szlaku nie ma (tzn. nie ma takiego ,jakie znamy z naszych gór, że widać ślady, oznakowanie etc.
Zgodnie z doktryną Hannibala jak go nie ma (szlaku), to go sami wyznaczymy. Szlak Polaco.
Włóczymy nogami, brak aklimatyzacji daje się we znaki, w mniej niż 2 doby jesteśmy na 6 tys.
Ostatnie metry – cud , szczyt nas zaskoczył. Widoki takie , że łoooo ja ..........
Pół godziny na górze, okrzyki radości ,błyskają flesze, wywiady ,rozdajemy autografy naszym fankom i schodzimy. Mam nadzieje ,że chłopaki nie odbiorą mi wejścia ,za styl zejścia
Na dole ,o kurde ,ale my jesteśmy zj...... Nóg nie czuję. Tym bardziej ,że wczoraj rozpadły się moje buty w trakcie spaceru. W nocy zakładałem przemoczone buty z.... no , bez podeszwy, to przywiązałem taśmą klejącą. Starczyło na pierwsze 20 min. Raki podczas zejścia spadły ze 4 razy.
No ale jak tu dać, ciała , jak Radek z Pawłem poganiają kijami.
Kierowniczka odebrała nas z umówionej wcześniej bazy. Wrodzona skromność nie pozwala mi wspomnieć ,że czekaliśmy 4 godziny ,bo o tyle dłuższy czas wspinaczki zakładaliśmy. Ale zadziałała nasza Wunderwaffe.
A we wiosce wypas i popas. Zupa, jajka na twardo i worek koki.
No dobra, 2 worki......
Potem Tambo Quemado, Patacamaya, Oruro.
Gringo nagle prosi o zatrzymanie busa. Indianin zaskoczony się zgadza i trzech gringo leci płoszyć lamy i robić fotki górze ,jeziorkom , landszaftom. Radek chyba chciał jakieś lamy zabrać ze sobą ,ale mu się wyślizgły. Wszystkie
Kupiony bilet na nocny bus do Uyuni.
Najdziwniejszy autobus świata.................
Rano, po wyjściu z najdziwniejszego autobusu, rozpoczynamy poszukiwania agencji ,która przejedzie cały Salar w okresie deszczowym. Deszczy już nie było ,ale za to kilka cm roztworu soli – owszem. Auta z naszego wieku się nie nadaja – wysiadają po kilku, kilkunastu km.
Większość agencji nie jeździ, a jak jeżdżą to drożej niż w sezonie suchym.
W koncu , mamy naszą „obiecywaczke”. Trochę negocjacji ,przerwa na śniadanie, fotki, wywiady, autografy i natarczywe fanki. Potem wsiadamy do naszej Toyoty z ubiegłego wieku. Towarzyszy nam para okupantów i Hanka.
Trzy dni i 2 noce przemiło mijają ze względu na landszafty, fajne towarzystwo, wino i kokę.
Po pierwszej atrakcji- cepelii zostajemy niemal sami na Salarze. Fajne, nowe auta ze względu na sól zostały na skraju.
Wyspa Kaktusów .Cudne miejsce. Sumarycznie ok 12 turystów. 2 okupantów, Hanka i jej 2 spotkane tam koleżanki i 6 Polaków. Wyspa Polaków, nie kaktusów.
Wieczorem poznajemy nowe zasady gry w karty. Gdy nasi przyjaciele okupanci nas rozgramiają, prosimy Hankę o jakaś grę z azjatyckimi zasadami. Wyjaśniła. Bierzemy srogi odwet na okupantach.
Poznajemy fajnego Szweda. Znamy tajemnice potopu szwedzkiego – najnormalniej zgubili się
Rano ok 4 wyjazd. Gejzery, 5 tys metrów i jako pierwsi osigamy gorące źrodła. Po kilkuy dniach bez mycia , zmarzniecie , wchodzimy do gorącej wody.Wysokość 5 tys, zaczyna się wschód. Całe bajorko teraz tylko dla 3 Polaco.
A potem już tylko Laguny, Altiplano i granica Boliwia/Chile. Ciekawostka.
Zjazd do San Pedro.
Znajdujemy hostel. Pisze do ALMY i do SPACEOBS .
Wszystko gra. Wielotygodniowa korespondencja okazuje się wiążąca.
No to wycieczka do Doliny Księżycowej. Piękna.Tylko ludzi za dużo naraz. Wszyscy na zachód słońca. Ale przebiegli Polaco, zaaklimatyzowani , niczym lamy skaczą i wyprzedzają maruderów ,zajmują strategiczne fotobastiony i męczą migawki Canonów. Jeden Nikon też rzęzi, trochę jakby zawstydzony...
ALMA/APEX.
Wielotygodniowe starania , prośby ,listy odniosły w końcu skutek. Dyrektor ALMA, wyraził w końcu zgodę, abyśmy dostali się do kompleksu anten na płaskowyżu Chajnantor.
Do teraz trudno mi samemu uwierzyć ,że się udało.
Pierw wizyta w ALMA OSF, tam odbiera nas koordynatorka Thais.
Badania medyczne i................możemy jechać. Widok zapiera dech. Wysokość (ponad 5.000) też.
Pogoda idealna, anteny po sezonie ,zebrane na małym obszarze. Właśnie rozpoczyna się okres dyslokacji na właściwe miejsca. Największy kompleks anten ,najwyżej położony interferometr stoi przed nami otworem. A przed momentem przechodziliśmy przez pomieszczenia i serwerownie ALMA CORRELATOR – najpotężniejszego cywilnego komputera.
Detektory w antenach pracują w temperaturze bliskiej zeru absolutnemu. Sceneria – Marsjanin.
Chodzę z Thais, która objaśnia nam co ,po co i do czego i jak działa.
Wozi nas do anten ,zabiera na położony jeszcze wyżej punkt obserwacyjny. Mijamy antenę APEX, oraz położony tam najwyżej teleskop uniwersytetu w Tokio. Jest nas 3 gości. Do opieki mamy przydzielonych 4 ludzi – koordynatorkę , 2 ludzi z obsługi medycznej (kontrolują nasze parametry) oraz ich kierowca. Widoczność – 200 km dalej aż kłuje w oczy wyrazistością szczyt Llullaillaco.
To nie może być prawda - pewnie oglądam tylko jakiś film.
Z letargu fascynacji wybudza mnie Thais, która mówi ,że musimy się powoli zbierać, bo powoli kończy się nasz czas (limitowany do 2 godzin z powodu ryzyka zdrowotnego).
Zwozi nas w dól, żegnamy się. Obiecuję ,że do zobaczenia. Będę chciał tu jeszcze przyjechać z jakąś grupą. Thais ślicznie kłamie ,że mam drzwi otwarte.
SPACEOBS.
Alain prowadzi swój astrotour. Małżonka , dyskretnie pokazuje nam obsługę newtona 72 i 60 cm.
My, ogłupieni jakością nieba i otaczającym nas sprzętem plątamy się jak lunatycy.
Na chyba 3 metrową drabine wskakujemy co chwilę.
Co przyłożone oko do okularu ,to swojskie „o k.......”
„ja pierd......” , „Dziżys ,ku.... ja pier........”
Tarantula mnie zjadła, Omega Centauri zabiła, o reszcie................ niech wypowiedzą się Pawel i Radek. Ja do teraz nie mogę się pozbierać......
Pozostałą część relacji napisze później . Fotki też.
Stay tuned.............